Dedykuję ten utwór tym, którzy wspierali mnie w moich dążeniach i pasjach. Dziękuję ludziom, poświęcającym swój wolny czas na czytanie pierwszych wersji moich opowiadań. Proszę również czytelników, by dobrze bawili się przy tym utworze, to naprawdę wiele dla mnie znaczy.
Tomasz Durał
Wersja 1.12
OSTATNI KRÓLEWSKI GRYF
Rozdział I
Wkładając ubiór pamiętaj o wysiłku prządki;
Przy trzech codziennych posiłkach nie zapominaj o trudzie rolnika.
Przysłowie chińskie
Przypuszczalnie obudził go głód. Hibernował od dziesiątek lat. Teraz, gdy wreszcie się przebudził, musiał upolować wystarczająco dużo pożywienia, by móc odpoczywać kolejne stulecie. Mógł zostać też obudzony przez drwali, pracujących przy wyrębie lasu, a później spławiających kłody rzeką. Potwór nie bronił kniei. Chronił swoje tereny łowne, a że zwierzyna sama posyłała swoje młode w pobliże jego gniazda? Tylko głupiec by nie skorzystał.
W ciągu roku zniknęło w tej okolicy ponad dwadzieścioro dzieci i jedna dziewica. To właśnie po jej zniknięciu zrozumiano, że nie stał za tym przypadek. Dzieci wszak giną, rozszarpane przez wilki, tonące w rzekach i bagniskach, wpadając do wykrotów w czasie poszukiwań drwa na opał. Gdy takie wypadki następują po różnych wioskach, rzadko mających kontakt między sobą, jak to jest u wybrzeży Pontaru, to liczba ofiar mogła wzrosnąć naprawdę zatrważająco.
Erementrudia, dziedziczka jednej z wiosek uprosiła ojca, a on wystawił nagrodę za złapanie złoczyńcy. Wywarła również wpływ na swojego narzeczonego, by ten również dołożył, wraz ze swoją rodzicielką, do puli złota. Przyszła teściowa jako rozsądna kobieta, wiedziała, że stanie się to inwestycją, zarówno w ziemie wnoszone w posagu przez przyszłą synową, jak i również w prestiż swój i syna. Reputacja może wywrzeć niebagatelną rolę przy nadchodzącym procesie książęcym o prawo do dzierżawy jednego z leżących w pobliżu młynów. Ród sąsiada dotychczas użytkujący wzniesiony, siłami i pieniędzmi jej rodziny, za czasów pradziada młot wodny, nie chciał wyrazić zgody na podwyższenie czynszu. Sprawa trafiła pod sąd władcy ziemi. Nie żałowała w takim razie złota, na wykazanie przydatności i protekcji wasalnych dóbr, a nuż to właśnie przechyli łaskę księcia, na jej korzyść?
Pokaźna nagroda skusiła wagabundów z całej północnej Temerii i południowej Redanii, lecz żadnemu z nich nie dał rady rozwiązać problemu. Najczęściej kończyli na tym, że znajdywali zwłoki poprzedników, które dzikie zwierzęta nadjadły, lub próbowali wysępić nagrodę, wmawiając możnowładcom, że ukatrupiony wilk, jest odpowiedzialny za wszystkie ataki. Jeden z nich został pozbawiony kapitelu ciała po tym, jak przyniósł łeb pupilka dziedziczki, a ta wychowywała go od szczeniaka. Co ciekawe nie był to zwykły pies, lecz jeden z lepszych łowczych stosowanych przez jej ojca podczas polowań na kaczki. Kara więc stała się adekwatna do czynu.
***
Pewnego dnia do bram niewielkiego dworku zapukał wiedźmin, najemny zabójca potworów i to on podjął zlecenie. Został ugoszczony, jak na wybawiciela przystało.
— Dołożyć jeszcze gęsiej pieczeni? — zapytał gospodarz, noszący miano Odona.
— Poprosiłbym. Została wspaniale doprawiona. — Wiedźmin uważał się za konesera i darzył szczerym uczuciem wykwintne posiłki.
— Może dolać syconego lipca? — zaszczebiotała młodsza siostra Erementrudii, Ansgarda. W porównaniu do reszty rodzeństwa nie zbyła jeszcze zaręczona i w każdym goszczonym widziała potencjalnego kandydata na męża.
— Zacnego dwójniaku nie odmówię. — Uroczy uśmiech zagościł na twarzy częstowanego.
— Właściwie to jest to trójniak. — Sprostował włodarz, nabierając rumieńców.
— Ach bajdurzycie, mości wojski. Tak przednie to, że nie ma mowy, bym próbował pośledniejszy trunek niźli dwójniak.
— Z własnego miodu wyrabiany. Mam parę pasiek i sam go warzę. Szczęśliwym, że smakuje. Nie na chamskie gardła to napitek. — Odon zakręcił wąsa. Od kiedy tylko nieznajomy przekroczył bramy, czuł pod skórą, że pomimo fachu wiedźmińskiego, stanowił znaczną osobę.
— W takim razie jedynym, co mi zostało, to wypicie za zdrowie gospodarza, z którego ręki wyszedł ten boski napój. — Gość z uśmiechem wstał i wzniósł toast.
Gdy się najedli i napili przeszli do konkretów.
***
Po wcześniejszym opisie stanu ofiar wiedział jedynie, które z potworów mógł brać pod uwagę jako napastnika. Odnajdywane ciała zostały wydrenowane z krwi, zwłaszcza dzieci. Paru dorosłych mężczyzn zostało potencjalnie zidentyfikowanych, lecz zauważono, że zginęli, podczas próby obrony swojego życia. Ich szczątki niczym girlandy ozdobiły okoliczne drzewa. Musiał to zrobić wampir wyższy lub inny silny krwiopijca. Leszy nie pił krwi, a inne leśne potwory nie miały tak wielkiej siły, by rozrywać przeciwników. Pozostawał jeszcze jeden wróg, mogący żyć na tych terenach przez wieki i od czasu do czasu wstawać ze swych leży, w celu zaspokojenia swojego apetytu. Azamir nie wiedział, z którego z napastników uznać za groźniejszego, wampira wyższego, czy borowika. Pod niepozorną nazwą mogącą oznaczać grzyba, kryła się groźna istota.
Teraz wypatrując śladów potwora, próbował odnaleźć miejsca, w potencjalnych schronień krwiopijców. Bajdy o wampirach wyższych żyjących w zamkach i kasztelach jak zawsze wkładał między klechdy. Potrafiły one bowiem żerować w pobliżu miejsc, w których je dawnej zakopano. Podobnie jak alpy, bruxy i mule. Z reguły nie kaleczą w tak okrutny sposób, jedynie w samoobronie, a przypuszczalnie mężczyźni atakowali je w odwecie lub skuszeni nagrodą obiecaną przez możnych. Wszystkie te wampiry potrafią zachować umiar, mają swoje terytorium, którego przestrzegają, z tego powodu łatwo je znaleźć.
Ptaki ćwierkały, ale nie żałośnie na ostrzeżenie. Każde z nich czuje pewną sympatię do innych istot żywych, często ostrzegając zwierzęta i ludzi, że wchodzą na terytorium bruxy, bądź innego krwiopijcy. Tu jednak nie następowała anomalia. Azamira oblał zimny pot. Oznaczało to, że przypuszczalnie zabójcą jest istota leśna, do której ptaki są przyzwyczajone. Nie wróżyło to nic dobrego.
Krążąc po kniei, dostrzegał coraz więcej śladów bytowania potwora. Drapieżnik nie zostawiał widocznych tropów, takich jak ślady pazurów na pniach drzew, czy krople krwi wiodące do leża. Raczej zmieniał zapach lasu, pozwalał mu rozkwitnąć, ułożenie drzew tworzyło idealne fraktalne odzwierciedlenie kształtu ich gałęzi. Panował spokój i porządek, na tyle nienaturalny, że wzbudzał podejrzenia.
Żołędzie zachrzęściły pod stopami wiedźmina. Czas naprawdę zatrzymał się w tym miejscu. Panowała wczesna wiosna, czapy śniegu powinny pokrywać leśną ściółkę. Tu jednak brakowało rozmokłych plam, nie widział nawet śladu bieli. Dęby nie zostały ogołocone z liści. To musiało być miejsce w pobliżu legowiska borowika. Żaden inny mieszkaniec puszczy nie ma szans wywrzeć tak znaczącego wpływu na jej obszar.
Azamir odnalazł dogodne miejsce na przygotowanie zasadzki. Drapieżnik ten nie pełnił funkcji strażnika lasu, lecz dbał o swój areał, w celu przyciągnięcia do niego zwierząt. Jego pożywienie stanowiła nie tylko ludzka krew, choć ta stanowiła jego przysmak. Pił życiodajny płyn każdej istoty, wystarczająco młodej i czystej. Stąd pochodziła jego nazwa, nie tykał starych bab, czy mężczyzn. Miał wyrafinowany gust.
Borowik opanował proces transformacji w humanoida, jednak nie jest to kamuflaż perfekcyjny. W porównaniu do teriantropów, czyli ludzi poddawanych transformacji w monstrum, ten dokonuje odwrotnej przemiany. Bardziej upodobał sobie przemiany w elfów, niż inne gatunki dwunożnych. Podobnie jak wampir wyższy, został zaklasyfikowany do istot rozumnych. We własnej postaci przypomina enta, czyli chodzące drzewo. Nie można go jednak z nim pomylić, ze względu na charakter jak i odżywianie, a zwłaszcza ubarwienie, ze względu na maść rudą, rdzawą, bądź czerwonobrunatną.
Wiedźmin czekał ponad godzinę, nim na polanie osłoniętej przez dęby zauważył ruch. Stwór wyszedł znikąd. Zwabiony wcześniej jego zapachem jelonek wpadł w objęcia krzaczastych rąk, po czym ssawki przylgnęły do szyi zwierzęcia. Na ten moment Azamir czekał. Uderzył znienacka.
***
Jak zwykle nie wyszedł z tego bez szwanku, nic niezwykłego w tym fachu. Odczuwał radość, że skończyło się na paru obtarciach. Wyszedł z wprawy, ostatnimi czasy zbyt wiele czasu spędzał na smętnych rozmowach w karczmach lub bawiąc na dworach. Powinien podejmować większą ilość zleceń lub też, choć budżet nie pozwala, wyjechać na długie wakacje. Zrozumiał, że jest już stary na takie przeżycia, miał dość ganiania za potworami po leśnych ostępach. Pytanie tylko, z czego brałby pieniądze na utrzymanie, po zerwaniu z wiedźmińskim fachem? Niegdyś miał majątek na południu, był możnym, miał wielu przyjaciół. To wszystko najpewniej przeminęło i nie wróci. Nie chciał wracać w rodzinne strony i rozdrapywać starych ran.
Zapukał do bram dworku, w którym wczoraj ucztował. Otworzyła mu zatrwożona służba. Nie wyglądał na ideał piękna w tym momencie. Eliksiry bardzo źle na niego działały. Cały blady, z rubinową krwią jelenia i czarną potwora, mógł budzić grozę. Przypuszczał, że nieźle to kontrastowało z brunatno-zielonym rynsztunkiem. Przynajmniej na takim nie widać śladów po ziemi, przylepionej w trakcie starcia z monstrum.
Nie ugoszczono go jak poprzedniego wieczora. Wczoraj budził sympatię swoją ogładą, dziś wstręt śmierdząc potem, krwią i wydzielinami borowika. Łatwiejszym było uwierzenie, w to, że wiedźmini również są ludźmi, gdy nie zwracano uwagi na nabrzmiałe żyły uwypuklone w jego twarzy. Jest teraz zabójcą potworów, nie jak wcześniej szlachcicem, który przyjechał w gości. Wręczono mu sakiewkę, po czym zmuszono do odejścia. Najmłodsza córka wojskiego, Ansgarda, splunęła za nim z obrzydzeniem. Najwyraźniej zaproszenie na ślub jej siostry Erementrudii zostało w tej chwili wycofane. Gospodarz Odon nawet nie wyszedł do niego, nie chciał ubliżać sobie samemu widokiem obwiesia. Jedynie pluł sobie w brodę, że zaprosił kogoś takiego pod swój dach.
Zostało mu jedynie ruszyć w stronę karczmy. Tam nigdy komuś z trzosem nie odmówią izby do spania. Złoto wszak miał, choć nie kołatało się go w mieszku zbyt wiele. Zdecydowanie lata jego młodości przeminęły, nie powinien spać na sianie i znosić trudów podróży. Przyrzekał sobie w duszy, że kończy z podróżami, przynajmniej przez najbliższy czas. Nawet nie wiedział, jak daleko mu było do tego.
Część następna