
Moja wizja okazała się zbyt obszerna, a i tak ograniczyłam się.
Wyszedł mi z tego ni z owego tandetne romansidło.

Inne życie Emily Rustle
Szuru. Szuru. Szuru.
Emily Rustle z zaciętą miną szorowała szmatą po drewnianej podłodze. Musiała zmyć te naniesione przez ostatnich klientów brudy, które kalały nieskazitelnie czyste wnętrze sklepiku. Gdy skończyła, pozostała na ziemi w pozycji siedzącej, wrzucając wcześniej szmatkę do wiadra z wodą.
Dziś jest czwartek, przemknęło jej przez myśl. Dziś on tu przyjdzie.
I odpłynęła, cofając się do momentu, w którym poznała Gregory’ego McKinleya, mężczyznę pełnego tajemnic i niedopowiedzeń.
Stał bokiem do niej, przywiązując konia o maści koloru pszenicy do balustrady „Rustle & Rustle”, sklepu jej ojca. Emily akurat wracała od starej wdowy, dostarczając jej osobiście potrzebne produkty; zwróciła uwagę na jego wyświechtany, jasny płaszcz i zniszczone buty oficerki. Trafnie odgadła, że przybysz przyjechał z bardzo daleka i najwyraźniej ma interes do jej ojca.
Myślała, że minie go z wielką obojętnością wypisaną na twarzy zanim mężczyzna nie rzucił jej tego badawczego spojrzenia, które później prześladowało ją tej nocy. I drugiej. Trzeciej. Czwartej. I każdej następnej.
Spojrzenie jasnozielonych oczu, przeszywające na wskroś, zabijające jednym, celnym strzałem.
Emily ocknęła się z tych majaków i czym prędzej wstała z podłogi. Złapała za wiadro i wyszła na zewnątrz, wylewając na uboczu mydliny zmieszane z ziemią. Zasłoniła dłonią oczy, które niemiłosiernie raziło słońce i spojrzała w kierunku wjazdu do miasteczka. Zobaczyła to, co zwykle – znanych jej ludzi, krzątających się tu i ówdzie, udając, że pracują, siedząc na gankach domów i speluny, zabawiając się rozmową z młodą damą, kawalerem, doświadczonym seniorem, który zawsze udzieli dobrej i mądrej rady.
Szara codzienność, nigdzie śladu McKinleya, zajeżdżającego do sklepu jej ojca co tydzień, w każdy czwartek, lecz o różnych porach. Emily nie sprawiało to problemu, pracowała od rana do wieczora, nie mogłaby go przegapić. Za nic w świecie!
Bo on budził w niej coś, czego jeszcze nie odkryła.
Pojawił się na progu w blasku ostatnich promieni słonecznych. W skórzanym płaszczu, butach oficerkach i kowbojskim kapeluszu rzucającym cień na twarz. Ciemne, wystające spod ronda, proste, szpakowate włosy, gdzieniegdzie wchodziły za szeroką koszulę w kratę, w miejscu niedbale wyprasowanego kołnierzyka. Przy pasie miał po obu stronach jednakowe kabury na broń.
Emily dostrzegła, że Gregory uśmiecha się do niej. Inaczej. Jak straceniec. Przeszedł ją dreszcz.
- To, co zawsze, panie McKinley? – spytała czym prędzej, odwracając wzrok. Stała sama za ladą, ojciec pracował w ogródku.
- Jasne, dodaj do tego jeszcze mydło i paprykę. – Jego głos był chropawy, bardziej niż zwykle.
Dziewczyna nie ociągała się, szybko zrealizowała zamówienie i z ugrzecznionym uśmiechem, oddała je klientowi. Przy tym omal nie wypuściła paczki z rąk, gdy ciekawie zajrzała pod rondo kapelusza; jasnozielone oczy świdrowały ją na wskroś.
- To wszystko? - wykrztusiła.
Gregory McKinley skinął głową i wyszedł bez pożegnania. Ona jak ta głupia po kilku minutach wyszła za nim, kierowana impulsem i zostawiając sklep pusty.
Podążała za nim w coraz większych, zapadających ciemnościach. Już dawno zniknął jej z oczu, przemieszczając się od niej kilka razy szybciej na koniu, podczas gdy ona szła na piechotę.
Nie martwiła się, że zgubi drogę lub ktoś ją napadnie. Rodzinne okolice od zawsze, jak sięgała pamięcią, były bezpieczne. Prawdopodobieństwo, że teraz miałby ktoś ją napaść było bliskie zeru.
Kierowała się na wschód, w stronę rzeki – ludzie w miasteczku gadali, że tam właśnie mieszka McKinley. Nie wiedziała po co tam idzie i nie wiedziała, co zrobi, gdy już dotrze na miejsce. W jej umyśle zatarł się obraz jego oczu i uśmiechu, tak niezwyczajnego, a głupie, młode serce biło w tej chwili tylko dla niego.
Dla człowieka, o którym nic nie wiedziała. O którym nikt nic nie wiedział. Nie miał przeszłości i znikąd nagle się pojawił. Jego zawód, rodzina i dom były tajemnicą. A co z przyjaciółmi i wrogami? Na to pytanie także nikt nie potrafił odpowiedzieć. McKinley pojawiał się w miasteczku w każdy czwartek.
Już dawno zapadł zmierzch, gdy usłyszała szmer rzeki. Zmęczona pospieszyła ku niej i napiła się, nabierając w dłonie jak do miseczki. Woda była zimna i orzeźwiająca, od razu poczuła się lepiej. Rozejrzała się na miejscu i dostrzegła w oddali słup dymu. Z bijącym sercem poszła dalej.
Zatrzymała się przy małym zagonie dla koni przed małą, drewnianą chatką, gdzie dostrzegła aż cztery wierzchowce. Jednego rozpoznała bez trudu, dwa kolejne widziała po raz pierwszy w życiu, a ostatni wydał się znajomy. Miał ledwo widoczne plamki, które widziała jedynie w snopie światła rzucanym z okien chatynki. Resztę spowijał mrok.
- Czego tu szukasz? – Usłyszała za sobą chropawy głos, a zaraz potem szczęk towarzyszący odbezpieczaniu broni. Odwróciła się jak przyłapana na złym uczynku i wstrzymała oddech; między nią a strzelbą było jedynie dwa kroki odległości.
- J-ja… - zaczęła jąkać się, patrząc się wszędzie tylko nie na rozmówcę. Przy tym jej dłonie spociły się, a policzki pokrył szkarłatny rumieniec.
McKinley zaśmiał się cicho.
- Nasza mała Emily wybrała się na małą wycieczkę, nieprawdaż? – Brzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Dziewczyna mimowolnie cofnęła się o krok. Nagle cały ten pomysł z przyjściem tutaj nie wydawał się teraz takim wspaniałym. Chyba po raz pierwszy w życiu poczuła strach. A co jeśli ją zabije? I to z własnej głupoty?
Szukając pomocy znikąd, zerknęła jeszcze raz na konie i… doznała olśnienia.
- Jesteś koniokradem – wypaliła na jednym wydechu. – A ta klacz zniknęła ostatnio z zagrody Harveya!
McKinley ponownie zaśmiał się cicho, zaraz potem spoważniał, przechylając głowę w bok, patrząc na nią z ukosa.
- Bystra jesteś. – Zabezpieczył broń i zawiesił na ramieniu. – Bystrzejsza niż myślałem.
- Co zamierasz teraz zrobić?
Wzruszył ramionami.
- Mogę zabić cię tu i teraz lub zmusić wszelkimi sposobami do zachowania milczenia, ale sądzę, że nie muszę niczego robić. Mylę się? – Błysnął w ciemności zębami.
- Nie.
- A teraz pozwól, że odwiozę cię do domu. Ojciec na pewno martwi się o swoją kochaną córeczkę.
Emily jedynie kiwnęła głową.
Mijały tygodnie, a ona nie pisnęła ani słówka o nielegalnej profesji Gregory’ego McKinleya. Wciąż pracowała w sklepie i wciąż spotykała go w każdy czwartek. On udawał, że nic nie zaszło tamtej nocy i tak naprawdę jego kontakty z Emily ograniczały się tylko do interesów w „Rustle & Rustle”. Jednak rzeczywistość była taka, że to w dziewczynie coś pękło. Poczuła się nagle samotna i pusta, a swoją pracę zaczęła odbierać jako nudną i mało emocjonującą. W dodatku nadal żywiła gorące uczucia względem koniokrada.
Była w rozsypce.
Dlatego pewnego dnia podjęła decyzję, która odmieniła jej życie. Ponownie wybrała się nad rzekę, do znanej jej chatki. McKinley nie wydawał się być zdziwiony, nawet z nonszalancją powiedział: - Wiedziałem, że w końcu przyjdziesz do mnie.
- A więc domyślasz się w jakiej sprawie?
- Tak. – Skinął głową, lecz nie powiedział nic więcej. Czekał, aż ona sama się przyzna.
- Pokaż mi, jak pracujesz.
Posłał jej szeroki uśmiech.
- Jak sobie życzysz.
Pewnego dnia Emily spytała się Gregory’ego, dlaczego tak szybko się zgodził, bardziej spodziewała się kłótni niż aprobaty. Wtedy on położył dłonie na jej ramionach i powiedział chropawym głosem: - Od początku dostrzegałem w tobie osobę pragnącą wyrwać się z rutyny, pragnącej innego, bardziej emocjonującego życia. Miałaś to wręcz wypisane na twarzy.
- Z litości – podsumowała urażona.
- Nie, jesteś po prostu podobna do mnie.
Emily Rustle wybrała podwójne życie. Ma dwadzieścia jeden lat, a jej partner trzydzieści cztery i razem kradną konie, choć ich życie mogłoby wyglądać całkiem inaczej.