opuszczonych nieb, ale Bóg szepce
do ucha zbyt malowniczo.
Kakofonia myśli rozlewa się
spopielałym deszczem na zbędnie cienkiej
skórze poematu; życie, w koszuli Boga,
przyprawia guziki łez.
Są nieprzyzwoicie zielone, jak oczy
zdziczałej nadziei. Znów kapie mi z palców
słony okruch zziębniętego wiatru.
Poprosiłabym o jeszcze jedną śmierć,
ale co za dużo, to niezdrowo.
Zwracam się do Boga per „ty”, nie do twarzy mu
z ojcowskim sercem.
Krążę nad pustynią, tłoczoną przez słodką rdzę
linii papilarnych.
Jeszcze krok i zatruje nas
ciężki całun osobistego raju; w palcach pęknie
uschnięta łodyżka czasu.
Nie wiem, dokąd zmierza słońce; powinno
ze wstydu się skończyć.
Łza rozrosła się w przeciwnym kierunku
niż deszcz, nie ma w nas nic z dziecka.
Chciałabym wznieść się nad strych
kropli Twojej tłustej krwi – musimy zaczekać,
aż umrzemy na dobre,
bez jasnoniebieskich wyrzutów sumienia.
I choćbym ruszyła w dwóch kierunkach,
powietrze stwardnieje boleśnie
w przepaści oczu.
Gdy wreszcie pogodzę się z gwiazdami,
sztylet księżyca rozedrze
kurtynę rozrzutnej obojętności.